Pół świata spędza obecnie czas przed telewizorami, nadrabiając zaległości z ostatnich kilku dziesięcioleci. Podczas gdy jedni oglądają klasyczne filmy, inni nadrabiają rekomendowane seriale. A my tymczasem przyjrzyjmy się temu, co je łączy – znanym reżyserom. Oto 7 ciekawostek z drugiej strony filmowego planu.
W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju to jeden z tych świątecznych filmów, które można obejrzeć, ale raczej nie darzy się ich sentymentem… I na pewno nie wraca do nich co roku. Być może byłoby inaczej, gdyby nie zmienił się skład ekipy filmowej. Pierwotnie obraz reżyserować miał Chris Columbus, który jednał odpuścił sobie po kilku wyjątkowo uciążliwych spotkaniach z zadzierającym nosa Chevy Chase'em, odtwórcą głównej roli. Wyzwanie podjął Jeremiah S. Chechik i przy początkowym budżecie 25 mln dolarów zarobił 71. Za to Chris Columbus nakręcił
Kevina samego w domu i przy 17 wyjściowych, zarobił bagatela ponad 470 milionów (licząc według tzw. box office), bijąc przy tym wszelkie możliwe rekordy w swojej kategorii.
Mroczny Rycerz. Trylogia i
Incepcja to filmy, do których produkcji wykorzystano najbardziej zaawansowane zdobycze technologiczne i trzeba przyznać, że z doskonałymi rezultatami. Zupełnie nie przeszkadzało w tym prywatne nastawienie reżysera, Christophera Nolana, do stosowania technologii na co dzień. Nie używa on ani poczty elektronicznej, ani telefonów komórkowych, które „go nie interesują”, a ich nieobecność „daje mu czas na myślenie”. Korzystanie z telefonów jest też zakazane na planach filmowych nadzorowanych przez Nolana. Ot, niegroźne dziwactwa wielkich artystów.
Z czego znany był Stanley Kubrick, oprócz oczywiście najsłynniejszych dzieł pokroju
2001: Odysei Kosmicznej,
Mechanicznej Pomarańczy czy
Lśnienia? Z chorobliwego – dosłownie chorobliwego – perfekcjonizmu, który sprawiał, że produkcja jego filmów wlokła się w nieskończoność. Ale identycznie było nie tylko w pracy. Pod koniec lat 90. Kubrick otrzymał miły list, którego nadawcą był ceniony przez Kubricka Akira Kurosawa. Naturalnie nie mógł on pozostać bez odpowiedzi, toteż Kubrick napisał pierwszą odpowiedź. Potem drugą, trzecią, siedemnastą, wprowadzając poprawki do poprawek, aż wreszcie… Kurosawa zmarł, zanim zdążył dostać swój list. Około pół roku później – w marcu 1999 – na drugą stronę przeprowadził się też Kubrick.
Wydany w 1998 roku
Truman Show to więcej niż film. To też satyra i ostrzeżenie przed tym, w którą stronę zmierza współczesne społeczeństwo. Całe życie głównego bohatera to fikcja obserwowana pięcioma tysiącami kamer, a wszystkie postacie pojawiające się obok to zatrudnieni aktorzy. Reżyser Peter Weir miał oryginalny pomysł, jak nadać widowisku jeszcze bardziej (nie?)rzeczywisty wymiar. Chciał, aby w każdym kinie, w którym wyświetlany będzie film, zainstalować kamery i w pewnym momencie przerywać projekcję, przełączając na obraz z kamer, pokazując publiczności samą siebie, by potem – jak gdyby nigdy nic – wrócić do właściwego materiału.
To bardzo miła sytuacja, kiedy chcą zapłacić za wykonanie pracy. A co, jeśli chcą płacić za jej niewykonanie? Marzenie każdego lesera! Ale raczej trudno oczekiwać, aby miało się to stać normą. Niemniej taką właśnie propozycję otrzymał Frank Darabont, autor scenariusza (na podstawie książki Stephena Kinga) i reżyser
Skazanych na Shawshank. Zgłosił się do niego inny reżyser, Rob Reiner, który zaproponował 2,5 miliona dolarów za odstąpienie fuchy (planując przy okazji wpakowanie do filmu Toma Cruise’a i Harrisona Forda). Darabont odmówił wtedy, uznając, że „to jego szansa na zrobienie czegoś wielkiego”. I – jak się okazało – nie pomylił się.
Pulp Fiction bez Johna Travolty, Umy Thurman czy Samuela L. Jacksona? Trudno dzisiaj wyobrazić sobie taki rozwój wypadków, a który przecież nie był wcale tak nieprawdopodobny. Mało tego – głównym kandydatem do roli Vincenta Vegi wydawał się Daniel Day-Lewis. Jednak spotkanie zapoznawcze reżysera Quentina Tarantino z Johnem Travoltą całkowicie zmieniło plany, a obaj panowie natychmiast bardzo przypadli sobie do gustu. I niemałe znaczenie miało też to, że ten sam apartament, w którym mieszkał Tarantino i do którego zaprosił Travoltę, należał przed laty właśnie do aktora, co wyszło na jaw dopiero na miejscu.
Nie mając doświadczenia, zaplecza finansowego ani nawet znajomości czy rodzinnych pleców, na których można by wjechać do branży, trudno zacząć karierę w Hollywood, zwłaszcza reżyserską. Przekonał się o tym James Cameron, późniejszy reżyser m.in.
Titanica (za którego zresztą po dziś dzień nie przeprosił). W latach 80. tułał się po planach filmowych, wykonując najprostsze techniczne zajęcia i imając się każdego zajęcia, byle nie musieć spędzić kolejnej nocy w samochodzie.
Mając w dorobku wyłącznie reżyserię niskobudżetowego włoskiego horroru klasy mocno przeciętnej oraz futurystyczny scenariusz w ręku, wiedział, że nie ma siły przebicia. Osoby, którym przedstawiał propozycję, były gotowe zainwestować – ale wykluczały przy tym, by
Terminatora, bo o tym filmie mowa, reżyserował sam Cameron. W końcu jednak znalazł producentkę gotową przystać na takie rozwiązanie. Ile Gale Anne Hurd zapłaciła za prawa do
Terminatora? Dokładnie… 1 dolara. Rok później została też żoną Camerona, ale to już zupełnie inna historia. Sam zaś reżyser skutecznie odmienił swój los.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą